aaa4
|
Wysłany:
Wto 19:14, 04 Kwi 2017 Temat postu: index1234 |
|
-Nie ma gdzie mieszkac, a jesli zostanie tutaj, oczywiscie musimy go karmic, lecz jestem pewna, ze nikomu to nie zaszkodzi. Przychodzi tylko Raskayneskar.
-O, moj Boze! - zawolal Enrike. - Nie mozesz... nie mozesz zapraszac go razem z Raskayneskarem! Luiso! - Wiedzial jednak, ze zrobi to, co bedzie chciala, tak jak zawsze robila, bez wzgledu na jego protesty.
Tymczasem Itale wyruszyl w nieznane. Poranek byl cieply. Blask sloneczny przebijajacy sie przez mgly lezace w dolinie rzeki pozlacal frontony domow, dachy i podwojna iglice katedry sw. Teodory, lezacej tylko o kilka ulic dalej. Skierowal sie do katedry, lecz dotarcie do niej okazalo sie klopotliwe. Chociaz nie tracil z oczu iglic, zabladzil w przecinajacych sie szerokich, podobnych do siebie alejach Starej Dzielnicy, zle skrecil w ulice Sorden i poszedl nia miedzy siedemnastowiecznymi i szesnastowiecznymi palacami, wznoszacymi sie naprzeciwko siebie eleganckimi i wynioslymi fasadami. Z tej pozbawionej slonca, milczacej wspanialosci wychynal na blask i zamet panujacy na Wielkim Rynku. Zgieci wpol mezczyzni ciagnacy wozki krzyczeli na niego, zeby schodzil im z drogi, potezne konie zaprzezone do ciezkich wozow przecinaly mu droge, przekupki sprzedajace pory i kapuste nawolywaly, zeby kupil pory i kapuste, mlode kobiety niosace worki z lsniacymi swiezoscia warzywami tracaly go workami, staruszki rzucaly sie obok niego na okazyjnie sprzedawane towary, sprzedawcy ryb wymachiwali mu przed nosem wegorzami, i zeby uniknac z nimi zderzenia Itale wpadal na tusze wolowe, wiszace wokol straganow rzezniczych, otoczonych rozszalalymi rojami much. Cotygodniowy targ w Portacheyce nie zajalby nawet jednego rogu tego ogromnego placu ciagnacego sie calymi kwartalami. Wczesny upal sierpniowego dnia unosil sie nad wylozonymi na straganach towarami, tragarzami, wozami, klotniami, targowaniem sie, sprzedawaniem, kupowaniem, smrodem, blaskiem, nawolywaniami, a nad tym wszystkim wznosily sie na tle ogromnego, spokojnego porannego nieba ciemnobrazowe iglice katedry.
W koncu Itale bezpiecznie do niej dotarl. Na lawkach po jej zachodniej stronie w cieniu platanow pokrytych gruba warstwa letniego kurzu siedzialo kilka starszych osob. Itale zatrzymal sie na srodku placu, przepuszczajac obok siebie rozpedzone dorozki i spieszacych gdzies pieszych, i wpatrzyl sie z otwartymi ustami w katedre Krasnoy, w jej ciezkie, pelne przepychu wieze, strzelajace w niebo iglice, potrojny portal z procesja swietych i krolow, w cala jej wielka bryle radosna i spokojna niczym statek pod zaglami. Stal tak i patrzyl, a starcy siedzacy na lawkach patrzyli na niego - oni katedre widzieli juz wczesniej. W koncu Itale wszedl do kosciola polnocnym portalem, pod sw. Rochem, patronem wspomagajacym miasta Krasnoy, usmiechajacym sie w cieniu ostroluku swym skamienialym, laskawym, czterystuletnim usmiechem.
Gdy tylko wszedl do wnetrza katedry, poczul sie jak w domu. To byl dom. Jego rodzina, jego narod mieszkal tu przez osiem czy dziewiec stuleci. Katedra, ciemna i pusta, przypominala koscioly Montayny, a jej wysokie sklepienia beczkowe zostawialy mnostwo miejsca dla Boga. Byla prosta i funkcjonalna niczym fort. Wlasnie trwala cicha msza. Na nagich plytach ukladajacych sie w jakis wzor kleczeli tu i owdzie ludzie, zagubieni w przewiewnej ciemnosci nawy. Pozbawieni twarzy, a jednoczesnie podobni do siebie. Itale dolaczyl do nich. Ksiadz modlil sie jednostajnym tonem, zupelnie jak stary ksiadz od sw. Andrzeja w Malafrenie: "Credo in unum Deum", male staruszki w czarnych pedicure ursynów
szalach szeptaly: "Omnipotentem", a wtorowaly im, niczym grzmot wsrod gor, organy, na ktorych organista cwiczyl przed suma na uroczystosc sw. Rocha.
Itale nie spedzil w katedrze duzo czasu. Podbudowany, lecz niespokojny, wyszedl na upal i blask w chwili, gdy wielki dzwon wydzwanial dziesiata, wywolujac wibracje w kamieniu i we krwi. Oto jest miasto, ruch uliczny, twarze obcych ludzi, kamienne ulice. Itale wlozyl kapelusz i ruszyl w strone Dzielnicy Rzecznej, nie majac najmniejszego pojecia, dokad idzie.
W 1825 roku tylko nieliczne miasta mialy jakikolwiek system kanalizacji, a poza nie zawsze wybrukowanymi rynsztokami biegnacymi srodkiem waskich uliczek, wijacych sie w dol ku rzece, ta najstarsza dzielnica Krasnoy niczego innego nie posiadala. Smrod Dzielnicy Rzecznej byl tak straszliwy, ze robil nawet wieksze wrazenie niz mroczne, strome uliczki biegnace miedzy domami, nachylajacymi ku sobie gorne pietra, jakby konspirowaly przeciwko niebu, wieksze niz ogluszajacy gwar ciagle tloczacych sie ludzi. Z tych osobliwych zaulkow strzelaly w niebo kruche wieze starych kosciolow. Przedarlszy sie przez rozkrzyczane uliczne targowisko, wchodzilo sie nagle na cichy plac z fontanna tryskajaca chlodna woda i tyfusem, podnosilo sie wzrok na iglice katedry z jednej strony, a z drugiej na zwienczone ostrolukami okna usytuowanego na wzgorzu uniwersytetu. Inny swiat. Itale zatrzymal sie na takim wlasnie placyku. Ogarnelo go przerazenie. Zabladzil, zgubil sie w plataninie uliczek, natloku domow, wilgotnych, sklepionych przejsc prowadzacych na nedzne podworka, w glosach, manicure kabaty
zapachach, rojach bezimiennych dzieci, kobiet i mezczyzn. Nie znajac nikogo z nich on tez byl bezimienny, zagubiony. Stal sciskajac prawa dlonia lewy nadgarstek, walczac z panika. Usiadl na kamiennym siedzisku przy fontannie i wpatrzyl sie uporczywie w plyty pod stopami. Na jednej z nich lezaly rozmazane ludzkie odchody. Itale patrzyl na nie, na kamienne plyty, na kwadratowe, niebieskawe kocie lby pokryte brudem, na nitke wody, lsniaca miedzy dwoma kamieniami. To wszystko jest tutaj, pomyslal, ja jestem tutaj, nie moglem sie zgubic. W koncu podniosl wzrok, rozejrzal sie powoli dookola i stwierdzil, ze dzieli lawke z kims innym.
Mezczyzna mial na golych stopach zniszczone buty i mimo goraca owinal sie starannie jakims bezksztaltnym i bezbarwnym plaszczem czy peleryna. Byl stary, jego twarz przypominala trupia czaszke. Strasznie bloniaste oczodoly utkwil wprost w Itale. Chlopak szybko sie zorientowal, ze starzec jest niewidomy.
-Witaj, dziadku - odezwal sie ochryplym glosem. Starzec cos zul i teraz wydawalo sie, ze patrzyl w przestrzen.
Nagle przemowil, lecz Itale niewiele zrozumial ze slow wypowiedzianych astmatycznym glosem i z silnym akcentem. Wydawalo mu sie, ze uslyszal: "daleko od domu", dlatego skinal glowa.
-To prawda - powiedzial. - Czy znasz, dziadku, ulice zwana Lzami Magdaleny?
Starzec nadal patrzyl w przestrzen i cos mruczal.
-Eya, eya, eya, eya... - Wstal owijajac sie szczelniej zniszczonym plaszczem. - Chodz!
-Czy to gdzies blisko?
-Mallenastrada, jak mam ci powiedziec, chodz! |
|